Strona:PL Balzac-Jaszczur.djvu/354

Ta strona została uwierzytelniona.

tak jakgdyby to był papier z jakiemś wezwaniem płatniczem. Przeczytał pierwsze zdanie:
„Wyjechałeś! Ależ to ucieczka, Rafaelu mój... Jakto! nikt nie może mi powiedzieć gdzie jesteś? A jeśli ja nie wiem, któż będzie wiedział?...”
Nie ciekawy dalszego ciągu, wziął obojętnie listy i rzucił je w ogień, patrząc okiem bez blasku i ciepła na igraszki płomienia, który skręcał pachnący papier, obracał go, zwęglał, trawił.
Szczątki listów potoczyły się na popiół, pozwalając mu dojrzeć urywki nawpół spalonych zdań, słów i myśli, które machinalnie, jakby dla rozrywki, odczytywał w płomieniu.
„Siedzę u twoich drzwi... czekam... Kaprys... jestem posłuszna... Rywalki... ja, nie!... twoja Paulina... kocha... już nie Paulina?... Gdybyś mnie chciał opuścić, nie rzucałbyś mnie... Wiekuista miłość... Umrzeć...”
„...Szemrałam, pisała Paulina, ale nie skarżyłam się, Rafaelu! Zostawiając mnie zdala od siebie, chciałeś mi zapewne odjąć brzemię jakiejś zgryzoty. Któregoś dnia zabijesz mnie może, ale zbyt jesteś dobry aby mi dać cierpieć. Proszę cię więc, nie odjeżdżaj już w ten sposób. Wierzaj, ja mogę znieść największe męki, ale przy tobie. Zgryzota, którą tybyś widział, nie byłaby już zgryzotą: noszę w sercu o wiele więcej miłości niż ci okazałam. Mogę wszystko znieść, wyjąwszy płakać zdala od ciebie i nie wiedzieć co ty...