— Cóż u licha! mruknął Jonatas podnosząc się, toć pan Bianchon nakazał aby go rozrywać.
Była blisko północ. O tej godzinie, Rafael, przez jeden z owych fizjologicznych kaprysów, które stanowią zdumienie i rozpacz medycyny, jaśniał we śnie dziwną pięknością. Żywy rumieniec barwił blade policzki. Czoło, pełne wdzięku jak czoło młodej dziewczyny, płonęło geniuszem. Życie kwitło na tej spokojnej i wypoczętej twarzy. Rzekłbyś dziecię uśpione pod skrzydłem matki. Spał dobrym snem; koralowe usta falowały równym i czystym oddechem, uśmiechał się, przeniesiony z pewnością w marzeniu w jakieś piękne istnienie. Może miał sto lat, może jego wnuki życzyły mu długiego życia; może, siedząc na prostej ławce, w słońcu, w zieleni, widział jak prorok, z wysokiej góry, ziemię obiecaną w dobroczynnej oddali...
— Jesteś więc?
Słowa te, wymówione srebrnym głosem, rozprószyły mgliste kształty jego snu. Przy blasku lampy ujrzał siedzącą na łóżku Paulinę, ale Paulinę wypięknioną przez rozłąkę i ból. Rafael zdumiał się na widok tej twarzy, białej jak płatki wodnego kwiatu, która, w obramieniu długich czarnych włosów, zdawała się w mroku jeszcze bielsza. Łzy wypisały na jej policzkach swą błyszczącą kolej, i wisiały na nich gotowe spaść przy najlżejszym ruchu. Ubrana biało, z pochyloną głową i ledwo dotykając łóżka, była tam niby anioł który zstąpił z nieba, niby zjawa, którą jedno skinienie może zdmuchnąć.
Strona:PL Balzac-Jaszczur.djvu/358
Ta strona została uwierzytelniona.