Strona:PL Balzac-Ludwik Lambert.djvu/083

Ta strona została uwierzytelniona.

szonej postaci z dawnego programu. Listy do rodziców w pewne dni były obowiązkowe; toż samo spowiedź. Tak więc, nasze grzechy i nasze uczucia poddane były jakgdyby prawidłowemu wyrębowi. Wszystko nosiło piętno klasztornej jednostajności. Przypominam sobie, wśród innych pozostałości dawnego zakładu, inspekcję której poddawano nas co niedzielę. Staliśmy w galowych mundurkach, w szeregu jak żołnierze, oczekując dwóch dyrektorów, którzy w otoczeniu dostawców i nauczycieli, badali nas pod trojakim względem: stroju, hygieny i moralności.
Dwie lub trzy setki uczniów, których mogło pomieścić kolegjum, dzieliły się, wedle dawnego zwyczaju, na cztery grupy, zwane najmniejsi, mali, średni i starsi. Dział najmniejszych obejmował klasy oznaczone mianem ósmej i siódmej; małych, szóstą, piątą, i czwartą; średnich, trzecią i drugą; wreszcie sekcja starszych retorykę, filozofję, matematykę wyższą, fizykę i chemję. Każde z tych oddzielnych kolegjów posiadało swój budynek, swoje klasy i swój dziedziniec na wspólnym wielkim placu, na który wychodziły sale do nauki, a który zamykał się refektarzem. Refektarz ten, godny starożytnego klasztoru, mieścił wszystkich uczniów. Nawspak regule innych zakonów wychowawczych, mogliśmy rozmawiać przy jedzeniu, a tolerancja ta pozwalała nam zamieniać się na potrawy wedle naszego smaku. To obcowanie gastronomiczne było stale jedną z największych przyjemności naszego koleżeńskiego życia. Jeżeli jakiś średni, siedzący u szczytu stołu, wolał porcję czerwonej fasoli od wetów (dostawaliśmy bowiem wety), następująca propozycja biegła z ust do ust: „Wety za fasolę!” aż wreszcie jakiś łakotniś ją przyjął; wówczas wysyłał swoją porcję fasoli, która szła z ręki do ręki aż do żądającego, poczem wety wracały tą samą drogą. Nigdy nie zdarzyła się omyłka. Jeżeli było kilka jednakich żądań, każde miało swój numer; mówiło się: „Pierwsza fasola za pierwsze wety”.