Słowa te upoważniły nas do rozpoczęcia rekreacji na jakiś czas przed porą śniadania: otoczyliśmy wszyscy Ludwika Lambert, podczas gdy p. Mareschal przechadzał się w dziedzińcu z ojcem Haugoult. Było nas blizko ośmdziesiąt djablątek, śmiałych jak drapieżne ptaki. Mimo żeśmy wszyscy przebyli tę okrutną próbę, nie darowaliśmy nigdy żadnemu nowemu drwiących śmieszków, zapytań, docinków, padających jak grad w podobnym momencie, ku wielkiemu pomięszaniu przybysza, którego obyczajów, siły i charakteru doświadczało się w ten sposób. Lambert, obojętny czy też oszołomiony, nie odpowiedział na żadne pytanie. Któryś rzekł wówczas, iż z pewnością jest ze szkoły Pitagorasa. Buchnął powszechny śmiech. Nowy otrzymał przydomek Pitagorasa na cały czas pobytu w szkole. Mimo to, przenikliwe spojrzenie Lamberta, malująca się na jego twarzy wzgarda dla naszych dzieciństw sprzecznych z naturą jego umysłu, swoboda jaką zachował, widoczna siła harmonizująca z jego wiekiem, wszystko to wdrożyło pewien szacunek nawet największym urwisom. Co do mnie, stałem tuż obok niego przyglądając się mu w milczeniu.
Był to chłopiec chudy i wątły, mający pół pięta stóp wzrostu; ogorzała twarz, ręce spalone słońcem, zdawały się zapowiadać siłę muskularną, której wszelako w stanie normalnym nie posiadał. Jakoż po dwóch miesiącach kolegjum, kiedy pobyt w klasie pozbawił go jego roślinnego niemal tonu skóry, stał się w oczach blady i biały jak kobieta. Głowę miał uderzająco dużą. Piękne czarne włosy, kręcące się w grubych puklach, dawały niewymowny wdzięk jego czołu, którego wymiary miały coś niezwykłego, nawet dla nas, nie troszczących się, jak można sobie wyobrazić, o prognostyki frenologji, nauki wówczas w kołysce. Piękność jego wieszczego czoła wynikała głównie z nadzwyczaj czystego wykrojenia dwóch łuków, sklepionych nad parą czarnych oczu: łuki te zdawały
Strona:PL Balzac-Ludwik Lambert.djvu/091
Ta strona została uwierzytelniona.