niepochwytne dla oczu naszych stróżów, a która nieuchronnie paraliżowała funkcje jego wysokich zdolności. Przyzwyczajony do powietrza, do niezależności, otoczony pieszczotą i troskliwością kochającego starca, nawykły dumać w słońcu, niełatwo zdołał się nagiąć do reguły kolegjum, do kroczenia w szeregu, pędzenia dni w czterech ścianach, gdzie ośmdziesięciu młodych chłopców trwało w milczeniu, siedząc na drewnianych ławkach, każdy przed swoim pulpitem. Zmysły jego posiadały stopień wyrobienia który dawał im cudowną delikatność; wszystko tedy cierpiało w nim od tego wspólnego życia. Wyziewy zatruwające powietrze, połączone z zaduchem sali zawsze brudnej, zanieczyszczonej resztkami śniadań i podwieczorków, raziły jego powonienie, ów zmysł, który, bezpośredniej niż inne stykając się z systemem mózgowym, musi, przez swoje zaburzenia, powodować niedostrzegalne wstrząsy w narządach myśli. Poza temi źródłami skażenia powietrza, znajdowały się w naszych salach skrzynki, gdzie każdy chował swoje łupy: gołębie zabite na dnie świąteczne, lub potrawy ściągnięte w refektarzu. Wreszcie, sale nasze mieściły jeszcze olbrzymi kamień, na którym stały zawsze dwie kadzie pełne wody, rodzaj umywalni, gdzie co rano myliśmy sobie kolejno, w obecności nauczyciela, twarz i ręce. Stamtąd przechodziliśmy do stołu, gdzie kobiety czesały nas i pudrowały. Lokal nasz, sprzątany tylko raz na dzień, przed naszem obudzeniem, pozostawał stale brudny. Przytem, mimo mnogości okien i wysokości drzwi, powietrze było tam wciąż zepsute przez wyziewy z umywalni, gotowalni, spiżarni, tysiącznych przemysłów uczniowskich, nie licząc naszych nagromadzonych ośmdziesięciu ciał. Ten, można rzec, humus szkolny, mięszany bezustanku z błotem, które znosiliśmy z dziedzińca, tworzył śmietnik o nieznośnym zaduchu. Brak czystego i wonnego powietrza wsi w którem żył dotąd, zmiana przyzwyczajeń, rygor,
Strona:PL Balzac-Ludwik Lambert.djvu/094
Ta strona została uwierzytelniona.