Strona:PL Balzac-Ludwik Lambert.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

drwin nasze zakazane studja. To dwustronne lekceważenie, niesłuszne u Ojców, u kolegów było czemś bardzo naturalnem. Nie umieliśmy ani grać w piłkę, ani biegać, ani chodzić na szczudłach. W dnie rekreacji, lub też kiedy przypadkiem zdobyliśmy chwilę wolności, nie dzieliliśmy żadnej z modnych naówczas uciech szkolnych. Obcy zabawom kolegów, smętnie przysiadaliśmy pod drzewem na dziedzińcu, zostawaliśmy sami. Poeta i Pitagoras byli tedy wyjątkiem, egzystencją poza wspólnem życiem. Przenikliwy instynkt uczniaków, ich tak drażliwa miłość własna, przeczuwały w nas dusze stojące wyżej lub niżej ich poziomu. Stąd, u jednych, nienawiść dla naszego niemego arystokratyzmu, u drugich wzgarda dla naszej bezużyteczności. Uczucia te żyły wśród nas nieświadomie, może odgadłem je dopiero dziś. Żyliśmy tedy dosłownie jak dwa szczury, zaszyte w kącie sali gdzie stały nasze pulpity, tkwiąc tam zarówno w czasie godzin nauki jak podczas rekreacji. Ta niezwykła rola musiała nas nieodzownie postawić na stopie wojennej z całym naszym oddziałem. Prawie zawsze zapomnieni, żyliśmy tak spokojni, niemal szczęśliwi, podobni dwom roślinom, dwom ornamentom których brakłoby do harmonji sali. Czasami tylko najdokuczliwsi z malców zaczepiali nas aby wyładować na nas swą siłę, my zaś odpowiadaliśmy wzgardą, która często ściągała grad kułaków na głowę Poety i Pitagora.
Nostalgja Lamberta trwała szereg miesięcy. Nie znam nic, coby mogło odmalować drążącą go melancholję. Ludwik zepsuł mi wiele arcydzieł. Grając potrosze obaj rolę Trędowatego z doliny Aosta, przeżyliśmy uczucia wyrażone w książce p. de Maistre, zanim przeczytaliśmy je oddane tem wymownem piórem. Otóż książka może odtworzyć wspomnienia z dzieciństwa, ale nie może z niemi rywalizować. Westchnienia Ludwika dały mi poznać hymny smutku