Strona:PL Balzac-Ludwik Lambert.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie było żadnej różnicy między rzeczami które pochodziły z niego, a temi które pochodziły ze mnie. Naśladowaliśmy wzajem swoje pismo, iżby jeden mógł odrabiać ćwiczenia za obu. Kiedy jeden z nas miał kończyć książkę, którą musieliśmy oddać nauczycielowi matematyki, mógł ją czytać bez przerwy: drugi gryzmolił zadanie i pensum za niego. Uiszczaliśmy się z tych zadań, niby z podatku nałożonego na nasz spokój. O ile pamięć mnie nie myli, często, kiedy Lambert je obrabiał, były one bardzo niepospolite. Ale, uważając nas obu za idjotów, profesor rozpatrywał zawsze nasze zadania pod kątem nieszczęsnego uprzedzenia; odkładał je nawet na bok, aby niemi ubawić naszych kolegów. Przypominam sobie, jak, pewnego dnia, kończąc lekcję trwającą od drugiej do czwartej, nauczyciel wziął do ręki tłómaczenie Lamberta. Tekst zaczynał się od: Caius Gracchus, vir nobilis. Ludwik przełożył te słowa: Caius Gracchus, było to szlachetne serce.
— Gdzie ty widzisz serce w nobilis? spytał szorstko profesor.
I cała klasa buchnęła śmiechem, gdy Lambert patrzał na profesora z ogłupiałą miną.
— Co powiedziałaby pani de Staël, dowiadując się, że ty tłómaczysz opacznie słowo oznaczające szlachetny ród, pochodzenie patrycjuszowskie?
— Powiedziałaby że pan profesor jest głupi! wykrzyknąłem półgłosem.
— Mości poeto, udasz się do karceru na tydzień, rzekł profesor, który nieszczęściem dosłyszał.
Lambert, obejmując mnie spojrzeniem niewymownej czułości, powtórzył łagodnie: Vir nobilis!
Pani de Staël była poniekąd przyczyną nieszczęść Lamberta. Przy każdej sposobności nauczyciele i uczniowie rzucali mu w twarz to nazwisko, bądź jako ironię bądź jako wymówkę. Ludwik postarał się rychło o porcję karceru aby mi dotrzymać towarzystwa.