o przenoszeniu woli. Odczuwałem tam dziwne zaburzenia, przewyższające najfantastyczniejsze objawy spowodowane kawą, herbatą, snem i gorączką, tajemniczemi czynnikami których straszliwe działanie owłada tak często naszą głową. Byłbym może zdołał przeobrazić w całkowitą książkę te wszystkie myśli, zrozumiałe jedynie dla niewielu umysłów, nawykłych pochylać się nad brzegiem otchłani, w nadziei ujrzenia ich dna. Życie tego olbrzymiego mózgu, który, bezwątpienia, zaczął pękać ze wszystkich stron niby zbyt wielkie cesarstwo, znalazłoby się tam rozwinięte w opowiadaniu wizji tej istoty, niezupełnej przez nadmiar siły lub przez słabość; ale wolałem raczej zdać sprawę ze swoich wrażeń, niż napisać utwór mniej lub więcej poetycki.
Ludwik umarł mając dwadzieścia ośm lat, 25 września r. 1824, w ramionach swej przyjaciółki. Kazała go pochować na wysepce w parku w Villenoix. Na grobie jego wznosi się prosty kamienny krzyż, bez nazwiska, bez daty. Kwiat zrodzony nad przepaścią miał w nią spaść nieznany, z nieznanemi swemi barwami i zapachami. Czyż nie pragnął często, jak wielu ludzi niezrozumianych, zanurzyć się dumnie w nicość i zatracić w niej tajemnice swego życia! Jednakże panna de Villenoix miałaby prawo wyryć na tym krzyżu nazwisko Lamberta ryjąc swoje własne. Od straty męża, czyż to nowe zjednoczenie nie jest nadzieją wszystkich jej godzin? Ale próżności cierpienia obce są wiernym duszom. Villenoix rozpada się w ruinę. Żona Lamberta nie mieszka już tam, z pewnością aby czuć się tam w wyobraźni tak jak żyła niegdyś. Czyż nie słyszano niedawno, jak z jej ust wyszły te słowa:
— Ja miałam jego serce, Bogu należy się jego duch!
W zamku Saché, czerwiec — lipiec 1832.