mieniami, które daty blask spłowiałym barwom i wlały życie w ten chaos. Dusza boskiego człowieka, który znał i odsłaniał tyle boskich rzeczy, promieniowała niby słońce. Śmiech jego tak szczery, tak naiwny, ma widok jednej z jego świętych Cecylij, rozpylił wkoło blask młodości, niewinności, wesela. Rozlał skarby najdroższe sercu człowieka i uczynił z nich sobie płaszcz, który zakrył jego ubóstwo. Najbardziej pyszałkowaty dorobkiewicz uważałby może za coś nizkiego myśleć o ramie, w której poruszał się ów wspaniały apostoł religii muzycznej.
— Jagim dzutem dudaj, moja troka hrabina?[1] rzekł kalecząc język francuski okropną niemiecką wymową. Mamsz odźbiefać gantidżgę Zymejona tla meko anjola?
Ta myśl podsyciła na nowo jego nieumiarkowane wybuchy śmiechu.
— Żarna, f gafalersgim mieżgangu? dodał jeszcze z filuretną miną.
Następnie, zaczął się znowu śmiać jak dziecko.
— Bżychociż tla musygi, nje tla bietneko nieporaga. — Fiem o dem, dodał melancholicznym tonem; ale bżychoć tla dżeko dylgo chzeż, fież sze dutaj fżyzdgo jezd dfoje, siało, tuża, fżyzdgo!
- ↑ Zachowuję ten niecierpliwiący dla czytelnika sposób przekręcania wymowy, ponieważ Balzac bardzo ściśle i uporczywie, nieraz przez całe stronice trzyma się go w oryginale, ilekroć przemawia ustami Schmukego lub barona de Nucingen. (Przyp. tłumacza).