Strona:PL Balzac - Chłopi. T. 1.djvu/113

Ta strona została przepisana.

tego dzieciaka, boso, z gołemi nogami, z gołą piersią, z gołą głową, niepodobna było obronić się uczuciu litości. Oczy chłopca jak dwa żarzące węgle spoglądały kolejno na wszystkie bogactwa sali i stołu.
— Ty nie masz matki, spytała pani de Montcornet, która nie umiała sobie inaczej wytłómaczyć podobnego opuszczenia.
— Nie, proszę pani, mamusia umarła ze zgryzoty że nie ujrzała już tatusia, który poszedł do wojska w 1812 r., nie ożeniwszy się z nią z papierami, i który, z przeproszeniem pani, zmarzł... Ale dziadzio Fourchon jest bardzo dobry człowiek, chociaż mnie czasem bije na kwaśne jabłko.
— Czem to się dzieje, mój drogi, że istnieją w twoim majątku ludzie tak nieszczęśliwi?... rzekła hrabina spoglądając na generała.
— Pani hrabino, rzekł proboszcz, w naszej gminie są jedynie dobrowolni nędzarze. Pan hrabia ma dobre intencje, ale tu jest sprawa z ludźmi bez religji, którzy mają tylko jedną myśl, to jest aby żyć waszym kosztem.
— Ależ, rzekł Blondet, drogi księże proboszczu, Przecież ksiądz tu jest poto aby im prawić morały.
— Proszę pana, odparł ksiądz Brossette, biskup posłał mnie tutaj niby misjonarza do dzikich, ale, jak miałem zaszczyt mu to powiedzieć, dzicy we Francji są niedostępni, mają za zasadę nie słuchać co my mówimy, podczas gdy dzikich w Ameryce można wzruszyć.
— Księże proboszczu, rzekł Mucha, ktoś mnie tam Wspomoże czasem, ale gdybym chodził do kościoła,