Strona:PL Balzac - Chłopi. T. 1.djvu/35

Ta strona została przepisana.

Emila Blondet, który czuję się niby pod biegunem północnym kiedy się znajdę w Saint-Cloud, w pełni tego gorącego burgundzkiego pejzażu? Słońce leje swój skwar, zimorodek czai się nad stawem, koniki polne śpiewają, świerszcz krzyczy, łupiny jakiegoś ziarna trzeszczą, maki sączą swój narkotyk, — wszystko odcina się wyraziście na ciemnym błękicie nieba. Z czerwonej ziemi teraz wzbijają się radosne płomienie owego naturalnego ponczu, który upaja owady i kwiaty, który pali nam oczy i bronzowi twarze. Perli się winne grono, liść jego połyskuje siecią białych nici, których delikatność zawstydza fabryki koronek. Wreszcie, wzdłuż domu, błyszczą niebieskie jaskółcze stopy, nasturcje, pachnące groszki. Tuberozy, kwiat pomarańczowy ślą zdala swoje wonie. Po poetycznym zapachu lasów, który mnie do tego przygotował, przyszły podniecające pastylki tego botanicznego seraju. Na balkonie, niby królowę kwiatów, ujrzysz wreszcie kobietę w białej sukni, bez kapelusza, pod parasolką podbitą białym jedwabiem, ale bielszą niż jedwab, bielszą niż lilje u jej nóg, bielszą niż gwieździste jaśminy, które się pchają bezwstydnie między balaski, Francuskę urodzoną w Rosji, która mi mówi:
— Nie spodziewałam się już pana!
Widziała mnie już na skręcie! Jak cudownie kobiety, nawet najszczersze, umieją grać komedję! Zgiełk służby krzątającej się koło stołu oznajmił mi, że opóźniono śniadanie aż do przybycia dyliżansu. Nie śmiała wyjść naprzeciwko mnie.