do innych, ci nie zadawali sobie nawet trudu aby się tem zajmować.
Vermut był ofiarą salonu pani Soudry. Żadne towarzystwo nie jest zupełne bez jakiejś ofiary, bez istoty którejby można żałować, drwić z niej, pogardzać nią, protegować ją. Po pierwsze, Vermut, zajęty problemami naukowemi, przychodził w źle zawiązanym krawacie, z nie dopiętą kamizelką, w zielonej, zawsze zaplamionej surducinie. Następnie, nadawał się do żartów twarzą tak... zagatkową, że stary Guerbet twierdził, że on przybrał w końcu oblicze swojej klienteli.
Na prowincji, w miejscowościach tak zacofanych jak Soulanges, używa się jeszcze aptekarzy w sensie konceptu molierowskiego Pourceaugnaca. Ci zacni przemysłowcy godzą się na to tem chętniej, iż liczą sobie koszty odwiedzin.
Ten mały człowieczek, obdarzony cierpliwością chemika, nie mógł ujarzmić pani Vermut, kobiety uroczej, wesołej, przemiłej partnerki (umiała przegrać dwa franki nie mrugnąwszy okiem), która wygadywała na męża, ścigała go swemi docinkami, i malowała go jako idjotę zdolnego destylować jedynie nudę. Pani Vermut, jedna z owych kobiet które grają w małych miasteczkach rolę komendantek, wnosiła w ten mały światek nieco soli; soli kuchennej to prawda, ale jakiej soli! Pozwalała sobie na koncepty nieco ostre, ale wybaczano jej to; umiała doskonale powiedzieć księdzu Taupin, człowiekowi siedemdziesięcioletniemu z siwemi włosami: „Cicho siedź, urwisie!“
Strona:PL Balzac - Chłopi. T. 2.djvu/126
Ta strona została przepisana.