Strona:PL Balzac - Chłopi. T. 2.djvu/170

Ta strona została przepisana.

przedmioty z pewnością skradzione swojej drogiej pani“. To raz.
Zdumienie odmalowało się na twarzy słuchaczy.
— Nieźle, rzekł Plissoud. A Rigou?
— Rigou? Zagroziłbym mu przez Steingela, że go usmażę żywcem w jego własnym domu, jeśli się nie wyniesie z okolicy.
— A Gaubertin?
— Gaubertin? Zagroziłbym mu innym handlarzem drzewa.
— I czy pan wiesz, coby się stało po tych figlach? rzekł Bonnebault.
— No co? spytał synek rejenta.
— Na zakręcie jakiej aleji hrabia de Montcornet spotkałby kulkę, któraby mu strzaskała jego heroiczną i zgniłą łepetę!...
— Tak się mówi, ale się tego nie robi, odparł Amaury.
— To jednak jest okropne, rzekł Viollet, widzieć jak cała okolica zawzięła się na człowieka, który czyni jej tylko dobrze. Kradną go, łupią gdzie się da, i dziwują się strasznie, gdy on się broni!
— Och, on jest dobrze spętany, odparł Plissoud. Sibileta umieszczono tam z ramienia tej bandy.
— Oto, drogi Plissoud, posadka która nadałaby ci się jak ulał, wykrzyknął synek rejenta, I, na twojem miejscu... Jesteśmy między swymi, bo Bonnebault byłby łajdakiem i ze wszystkimi nami miałby do czynienia, gdyby powtórzył bodaj słowo z tego co się mówi przy bilardzie...