Strona:PL Balzac - Chłopi. T. 2.djvu/196

Ta strona została przepisana.

zielonych oczu, twarz strojną brudno-białemi włosami wymykającemi się w kosmykach z pod czerwonej chustki, gdzie człowiek pójdzie, wszędzie ich spotka. Zatrzymują człowieka, przetrząsną mu chrust, i jeśli znajdą bodaj jedną uciętą gałązkę, jedną lichą gałązeczkę leszczyny, odbierają ci chrust i walą ci pretokuł; powiedzieli sami. A, łajdaki! niema sposobu ich oszukać. Jeśli mają na ciebie oko, zaraz ci każą rozwiązać chrust... Jest ich trzech, tych psów zatraconych; gdyby ich ubić, nie byłaby szkoda dla kraju, nie!...
— Ten Vatel jeszcze nie jest taki zły, rzekła młodsza Tonsard.
— On! rzekł Laroche, pełni swoje rzemiosło jak inni. Pośmiać się, o, tak, pośmieje się; ale nic człowiek na tem nie wskóra. To największa szelma z nich trzech, bez serca dla biednych ludzi, taki jak ten Michaud.
— Ma ładną żonę ten Michaud, rzekł Mikołaj Tonsard...
— Jest w ciąży, rzekła stara, ale jeżeli tak pójdzie dalej, dziwny chrzest urządzi się jej szczeniakowi, kiedy zlegnie.
— Och, wszystkie te paryżany, rzekła Marja Tonsard, niewarto z niemi figlować... gdyby do czego przyszło, wyrżnęliby ci pretokuł akurat tak samo, co gdyby nic między wami nie było.
— Próbowałeś tedy ich omotać? rzekł Kuternoga.
— Jeszczeby nie!