Strona:PL Balzac - Chłopi. T. 2.djvu/197

Ta strona została przepisana.

— Et! rzekł Tonsard z determinacją, to ludzie jak inni, można sobie z nimi dać radę.
— Dalibóg nie, rzekła Marja powtarzając swoje, niema do nich przystępu. Nie wiem co im takiego zadają, bo, ostatecznie, ten starszy nad nimi jest żonaty, ale Vatel, Gaillard, Steingel nie; a nie mają nikogo tutaj, niema kobiety, któraby ich chciała...
— Zobaczymy jak rzecz pójdzie przy żniwach i winobraniu, rzekł Tonsard.
— Nie przeszkodzą wyjść na kłoski, rzekła stara.
— Ba, nie wiem... odparła młodsza Tonsardowa... Groison powiada, że pan mer ma niby ogłosić, że nie będzie wolno chodzić na kłoski bez świadectwa; a kto je będzie wydawał? On sam! Nie wyda ich wiele. Ogłosi także zakaz wychodzenia w pole, zanim ostatni snopek znajdzie się na wozie!..
— Ech, ależ to czysta zaraza ten kirasjer! krzyknął Tonsard, nieprzytomny.
— Wiem to dopiero od wczoraj, odparła żona; postawiłam kieliszeczek Groisonowi, aby zeń wyciągnąć jakąś nowinę.
— Także szczęśliwiec, rzekł Vaudoyer, zbudowano mu dom, dano mu dobrą żonę, ma pensję, chodzi ubrany jak król... Ja byłem dwadzieścia lat polowym, zarobiłem na tem tylko chorobę...
— Tak, to jest szczęściarz, rzekł Godain; ma pieniądze...
— Siedzimy tu jak czyste głupcy, wykrzyknął