Strona:PL Balzac - Chłopi. T. 2.djvu/211

Ta strona została przepisana.

znajdowała się setka istot, które z pewnością zasunęłyby w cień najwstrętniejsze koncepcje Murilla, Teniersa, słowem najśmielszych malarzy, jak niemniej postacie Callota, owego poety nędzy. Ich nogi z bronzu, ich złuszczone głowy, poszarpane łachmany, ich dziwnie wypełzłe kolory, ich strzępy wilgotne od tłuszczu, ich cery, łaty, plamy, słowem ich ideał ucieleśnionej nędzy był przelicytowany! Tak samo chciwy, niespokojny, tępy, ogłupiały, dziki wyraz tych twarzy miał nad nieśmiertelnemi dziełami owych książąt palety wiekuistą przewagę, jaką natura zawsze będzie miała nad sztuką. Były tam staruszki o szyi indyczej, o czerwonych i łuszczących się powiekach, które wyciągały głowę jak wyżeł do kuropatwy. Były dzieci milczące jak żołnierze pod bronią; dziewczynki, które dreptały jak zwierzątka czekając aż je nakarmią. Cechy dziecięctwa i starości zacierały się w dzikiem pożądaniu cudzego dobra, które, prawem kaduka, stało się ich dobrem. Oczy płonęły, gesty były groźne; ale wszyscy milczeli w obecności hrabiego, polowego i generalnego strażnika. Wielka własność, rolnicy, wyrobnicy i nędzarze byli tam reprezentowani; kwestja społeczna rysowała się jasno, głód bowiem zgromadził te groźne twarze... Słońce uwypuklało te twarde rysy i zapadnięte twarze; paliło nogi bose i brudne od kurzu. Były tam dzieci bez koszuli, zaledwie okryte podartą bluzą, z puklami jasnych włosów pełnemi słomy, siana i gałązek. Parę kobiet trzymało za rekę zupełnie małe dzieci, które chodziły le-