dwie od wczoraj i którym pozwalano tarzać się w bruzdach.
Ten posępny obraz był czemś rozdzierającem dla starego żołnierza, który miał dobre serce. Generał rzekł do rządcy:
— To przykro patrzeć. Trzeba znać wagę tych zarządzeń, aby wytrwać.
— Gdyby każdy właściciel robił jak pan, generale, siedział w swoim majątku i czynił dobrze, jak pan czynisz u siebie, nie byłoby — nie powiem biednych, bo biedni będą zawsze — ale nie byłoby ani jednej istoty, któraby nie mogła żyć z pracy.
— Merowie z Couches, z Cerneux i z Soulanges nasłali nam swoich biednych, rzekł Groison, który sprawdził świadectwa; to nie jest w porządku...
— Nie, ale nasi biedni pójdą do tamtych gmin, rzekł hrabia; to dość na ten raz, uzyskać aby nie brali ze snopów. Trzeba iść stopniowo, rzekł odjeżdżając.
— Słyszeliście go? rzekła stara Tonsard do starej Bonnebault, gdyż ostatnie słowa hrabia wymówił głośniej i doszły one uszu jednej ze starych, które usadowiły się koło drogi.
— Tak, to nie wszystko; dziś ząb, jutro ucho; gdyby mogli znaleźć sos aby jeść nasze flaki niby cielęce, jedliby chrześcijańskie padło! rzekła stara Bonnebault, która skierowała ku przejeżdżającemu hrabiemu swój groźny profil, łagodząc go w mgnieniu oka obleśnem spojrzeniem i słodkim grymasem; równocześnie pospieszyła złożyć mu głęboki ukłon.
Strona:PL Balzac - Chłopi. T. 2.djvu/212
Ta strona została przepisana.