widać też było kanał; źródło płynące od myśliwskiego pawilonu przerzynało trawnik swą morową wstążką, błyszczącą w piasku.
Za parkiem, między wsią a murem, widać było uprawne pola, spadziste łąki, na których pasły się krowy, zagrody otoczone żywopłotem, drzewa owocowe, orzechy, jabłonie; dalej, niby ramę, wzgórza, na których rozciągał się piękny las. Hrabina wyszła w pantofelkach aby spojrzeć na kwiaty na balkonie, dyszące porannym zapachem; miała batystowy peniuar, pod którym przeświecały różowo jej piękne ramiona; milutki czepeczek włożony był niedbale na włosy, które wymykały się z pod niego filuternie, małe nóżki przeświecały ciałem przez ażur pończochy, peniuar bujał nieprzepasany i odsłaniał haftowaną, batystową, niedbale zawiązaną spódniczkę.
— A, pan jest tutaj! rzekła.
— Tak...
— Na co pan patrzy?
— Dobre pytanie! Wydarła mnie pani naturze. Niech pani posłucha, czy chce pani zrobić dziś rano przed śniadaniem spacer do lasu?
— Co za pomysł! Wie pan, że nienawidzę chodzić.
— Będziemy chodzili bardzo mało, zawiozę panią kabrjoletem, zabierzemy Józefa żeby pilnował koni... Nigdy pani nie zachodzi do swego lasu, a ja tam widzę osobliwe zjawisko... są tam miejscami kępy
Strona:PL Balzac - Chłopi. T. 2.djvu/218
Ta strona została przepisana.