Strona:PL Balzac - Chłopi. T. 2.djvu/219

Ta strona została przepisana.

drzew, których wierzchołki mają barwę florenckiego bronzu, liście są suche...
— Więc dobrze, ubiorę się...
— W takim razie nie wyruszymy ani za dwie godziny!... Niech pani weźmie szal, włoży kapelusz, trzewiczki to wszystko, co trzeba... Powiem żeby zaprzęgli...
— Trzeba zawsze robić to, co pan chce... Przyjdę za chwilę.
— Generale, jedziemy na spacer... Jedzie pan z nami? rzekł Blondet, budząc hrabiego, który odpowiedział pomrukiem człowieka jeszcze pogrążonego w rannym śnie.
W kwadrans potem, kabrjolet toczył się zwolna alejami parkowemi, w pewnej zaś odległości jechał za nim rosły lokaj w liberji.
Był to prawdziwy wrześniowy ranek. Ciemny błękit nieba odcinał się miejscami od różowych chmur tworzących jakgdyby tło; na horyzoncie kładły się smugi ultramaryny, przerywane innemi chmurami koloru piaskowego; tony te zmieniały się, i nad lasem stawały się zielone. Ziemia pod tem okryciem, była ciepła jak kobieta w chwili gdy wstaje, wydawała zapachy łagodne i ciepłe, ale dzikie; zapach pól mięszał się z wonią lasów. Dzwoniono w Blangy na Anioł Pański; dźwięki te, spływając się z dziwnym koncertem lasów, dawały harmonję ciszy. Widać było miejscami wznoszące się białe i przejrzyste opary. Na widok tych uroków, Olimpji przyszła fantazja towarzyszyć mężowi, który miał