Strona:PL Balzac - Chłopi. T. 2.djvu/221

Ta strona została przepisana.

brzóz, nad które wznosi się stuletnie drzewo, herkules lasu; te wspaniałe gromady pni sękatych, omszonych, białawych, pooranych bruzdami, wreszcie te smugi delikatnych traw, nikłych kwiatów, rosnących przy drodze. Strumienie śpiewały. Zaiste, jest w tem niewypowiedziana rozkosz, prowadzić kobietę, która na ślizkich ścieżkach wysłanych mchem udaje że się boi lub naprawdę się boi i przylepia się do ciebie i przyciska się mimowoli lub rozmyślnie świeżem i wilgotnem ramieniem, ciężarem swego pulchnego i białego ciała, i uśmiecha się kiedy jej powiesz że przeszkadza powozić. Koń, jakgdyby był w sekrecie tych zalotów, patrzy na prawo i na lewo.
Ten widok nowy dla hrabiny, ta natura tak potężna w swoich przejawach, tak mało znana i tak wielka, pogrążyły ją w marzeniu; oparła się o tilbury i syciła się rozkoszą że jest obok Emila; oczy jej były zajęte, serce jej mówiło, odpowiadało temu wewnętrznemu głosowi harmonizującemu z jej własnym. On także patrzał na nią ukradkiem, napawał się tą marzącą zadumą, w czasie której wstążki u jej czepeczka rozwiązały się i z rozkoszną beztroską zdały na igraszkę wiatru jedwabne pukle blond włosów. Jadąc tak na oślep, dojechali do zamkniętej barjery, nie mieli klucza; zawołali Józefa, ale i on także nie miał...
— Zatem przejdźmy się, Józef popilnuje powoziku, odnajdziemy go...
Zapuścili się w gąszcz i niebawem ujrzeli krajo-