Strona:PL Balzac - Chłopi. T. 2.djvu/47

Ta strona została przepisana.

— Tak, proszę pani, bawiliśmy się, rzekło dziecko wyczerpane wysiłkiem, osuwając się jakby miało omdleć.
— Słyszy pani, rzekła bezczelnie Katarzyna, rzucając hrabinie owo spojrzenie, jakiem kobieta przeszywa drugą kobietę niby pchnięciem sztyletu.
Ujęła pod ramię brata, i oboje odeszli nie łudząc się co do pojęcia jakie musieli obudzić w tych trojgu osób. Mikołaj obrócił się dwa razy i dwa razy spotkał spojrzenie Blondeta. Dziennikarz mierzył oczyma tego rosłego dryblasa o krwistej cerze, o czarnych kędzierzawych włosach, szerokiego w barach, którego dość łagodna fizjognomja miała w zarysie warg i kątach ust coś, w czem czytało się okrucieństwo właściwe lubieżnikom i próżniakom. Katarzyna kołysała swą białą spódnicę w niebieskie prążki z odcieniem przewrotnej zalotności.
— Kain i jego żona, rzekł Blondet do proboszcza.
— Ani pan wie, jak dalece pan trafił, odparł ksiądz Brossette.
— Och, księże proboszczu, co oni ze mną zrobią? rzekła Pechina, kiedy brat i siostra nie mogli jej już słyszeć.
Hrabina, blada jak chusta, była tak wzruszona, że nie słyszała ani księdza, ani Blondeta, ani Pechiny.
— Ci ludzie mogliby obrzydzić raj ziemski... rzekła wreszcie. Ale, przedewszystkiem, ratujmy to dziecko z ich szponów.