Strona:PL Balzac - Chłopi. T. 2.djvu/71

Ta strona została przepisana.

psów... bo jesteśmy psy! wykrzyknął stary, który silił się pokonać odrętwienie jakiemu uległ jego język pod wpływem hiszpańskiego wina.
Ta druga zapowiedź Fourchona, mimo całej swej niedorzeczności, wprawiła w zadumę pijących: wierzyli, że rząd był zdolny wyrżnąć ich bez litości.
— Były takie zaburzenia w okolicach Tuluzy, kiedy tam stałem w garnizonie, rzekł Bonnebault. Poszliśmy na całego, chłopów się siekało, brało w dyby... śmiech było patrzeć, jak oni chcieli się opierać wojsku! Dziesięciu poszło na galery, jedenastu do więzienia, wszystko zduszono, hej! Żołnierz jest żołnierz, wyście są cywile, jest prawo was siekać, i huź ha!...
— No i co, rzekł Tonsard, co wam się dzieje, że was tak strach obleciał? Czy można co wziąć mojej matce, moim córkom? Załapią więzienie?... to i co, od tego nikt nie umarł. Tapicer nie wpakuje do więzienia całej wsi. Zresztą, więźniowie lepszą mają strawę u króla niż u siebie w domu, i opał mają w zimie.
— Durnie jesteście! ryknął stary Fourchon. Lepiej skubać ciarachów, niż wojować z niemi wprost, wierzcie. Inaczej dadzą wam radę. Jeśli lubicie galery, to insza inszość. Nie pracuje się tam tyle co w polu, prawda; ale niema swobody.
— Może, rzekł stary Vaudoyer, który był jednym z najśmielszych w radzie, lepiej byłoby aby kilku z nas naraziło skórę dla uwolnienia okolicy od tego smoka, który się usadowił koło bramy Avonne.
— Załatwić się z tym Michaud?... rzekł Mikołaj, jestem gotów.