kocham. Szacunek, poważanie, względy da się uzyskać: znikają, wracają; ale co się tyczy miłości, mógłbym się zmuszać przez tysiąc lat, a nie odrodziłbym jej w sobie, zwłaszcza dla kobiety, która się dobrowolnie uczyniła starą.
— Och, mężu, pragnę szczerze, aby tych słów nie wymówiła kiedyś ta, którą kochasz, tym samym tonem i akcentem, jakim ty je do mnie mówisz...
— Czy chcesz włożyć dzisiaj suknię à la grecuqe i iść do Opery?
Dreszcz, o jaki to pytanie przyprawiło hrabinę, stanowiło niemą odpowiedź.
W pierwszych dniach grudnia r. 1833, człowiek, którego włosy były zupełnie białe, ale którego fizjognomja zdradzała, że raczej postarzały go zgryzoty niż lata — wyglądał bowiem niespełna na jakieś sześćdziesiąt lat, — przechodził o północy ulicą de Gaillon. Przybywszy pod niepozorny dwupiętrowy domek, przystanął wpatrując się w okno na facjatce. Słaby blask zaledwie oświecał to ubogie okienko, którego kilka szyb zaklejonych było papierem. Przechodzień patrzał na to migocące światło z ową nieokreśloną ciekawością starego paryżanina, kiedy młody człowiek wyszedł nagle z domu. Ponieważ blade promienie latarni padały na twarz ciekawego przechodnia, nic dziwnego, że mimo ciemności młody człowiek zbliżył się doń z owemi ostrożnościami, jakie rozwija ktoś, kto się lęka omylić widząc znajomego.