i ucałował w czoło, zawstydzony iż ulega jeszcze działaniu tej szlachetnej urody.
Nazajutrz, zażywszy kilku godzin spoczynku, Julian wszedł do pokoju żony, dopełniając machinalnie swego przyzwyczajenia, które nie pozwalało mu wychodzić bez pożegnania. Klemencja spała. Promień światła, przechodząc przez szczeliny okien padał na twarz zgnębionej kobiety. Już cierpienia skaziły jej czoło oraz różaną świeżość jej warg. Oko kochanka nie mogło się omylić: ciemne plamy i chorobliwa bladość zajęły miejsce zdrowej i matowo-białej cery, w której odbijały się z taką prostotą uczucia tej pięknej duszy.
— Cierpi, powiedział sobie Julian. Biedna Klemencja, niech Bóg ma nas w swojej pieczy.
Pochylił się zwolna nad jej czołem. Obudziła się, ujrzała męża i zrozumiała wszystko, ale nie mogła przemówić. Ujęła go za rękę, oczy jej napełniły się łzami.
— Jestem niewinna, rzekła kończąc swój sen.
— Nie wyjdziesz? spytał Julian.
— Nie, czuję się zbyt słaba, aby wstać z łóżka.
— Jeżeli zmienisz zdanie, zaczekaj mego powrotu, rzekł Julian.
I zeszedł do izdebki odźwiernego.
— Fouquereau, rzekł, będziesz pilnował bacznie bramy, chcę wiedzieć dokładnie osoby które wejdą do tego domu i które zeń wyjdą.
Wsiadł do dorożki, kazał się zawieść do pałacu Maulincour i zażądał widzenia z baronem.
— Pan jest chory, brzmiała odpowiedź.
Strona:PL Balzac - Ferragus.djvu/118
Ta strona została przepisana.