umrzeć. Nie był jeszcze zmiażdżony, znajdował się w gorączce bólu.
Przybył bez przeszkód, wszedł do tego świętego pokoju; ujrzał swoją Klemencję na łożu śmierci, piękną niby święta, z włosami zaczesanemi gładko, ze złożonemi rękami, już spowitą w całun. Blask świec oświecał modlącego się księdza, Józefa płakała klęcząc w kącie. Koło łóżka znajdowało się dwóch ludzi. Jeden, to był Ferragus. Stał prosto, nieruchomy, i patrzał na córkę suchemi oczyma; głowa jego zdawała się z bronzu; nie spostrzegł Juliana. Drugi to był Jacquet; Jacquet, dla którego pani Julianowa była zawsze dobra. Jacquet miał dla niej ową pełną szacunku przyjaźń, która poi serce słodyczą nie wnosząc w nie zamętu: słodkie uczucie, miłość bez jej pragnień i burz! Przyszedł tedy aby spłacić sumiennie swój dług łez, pożegnać długą rozmową żonę przyjaciela, ucałować pierwszy raz zimne czoło istoty, z której w zaciszu serca uczynił swą siostrę. Wszystko było tu milczeniem. To nie była ani ta straszliwa śmierć, jaką jest ona w kościele; ani pompatyczna śmierć przeciągająca ulice; nie, to była śmierć wślizgująca się pod dach domowego ogniska, śmierć wzruszająca; to były egzekwie serca, łzy ukryte wszystkim oczom. Julian usiadł koło Jacqueta, ściskając jego dłoń; i, bez jednego słowa, wszyscy trzej przetrwali tak do rana. Kiedy świece pobladły od brzasku dnia, Jacquet, przewidując bolesne sceny, zabrał Juliana do sąsiedniego pokoju. W tej chwili mąż spojrzał na ojca, Ferragus spojrzał na Juliana. Te dwie boleści zagadnęły się, przeniknęły, zrozumiały
Strona:PL Balzac - Ferragus.djvu/160
Ta strona została przepisana.