Wśród tych wędrownych istot jedne należą do gatunku Termów: nie mówią duszy nic; poprostu są, oto wszystko; poco? nikt nie wie; podobno są owym postaciom, które służą rzeźbiarzom za model Czterech Pór roku, Handlu i Dostatku. Inni, ex-adwokaci, starzy kupcy, zmurszali generałowie, idą, drepczą, a wciąż wydaje się że stoją w miejscu. Podobni drzewom nawpół wyrwanym z gruntu nad brzegiem rzeki, robią wrażenie, że nigdy nie stanowią cząstki paryskiego strumienia, ani też jego młodego i ruchliwego tłumu. Niesposób zgadnąć, czy ich zapomniano pochować, lub też czy wydobyli się z trumny; doszli do stanu niemal kopalnego. Jeden z tych paryskich Melmotów wmięszał się od jakiegoś czasu w ową stateczną i roztropną publiczność, która, kiedy niebo jest pogodne, stale zapełnia przestrzeń między południową bramą Luksemburgu a północną bramą Obserwatorjum, przestrzeń bez rodzaju, przestrzeń nijaką, neutralną wśród Paryża. W istocie, tam Paryża już niema; a jeszcze Paryż tam jest. Miejsce to ma wraz coś z placu, ulicy, bulwaru, fortyfikacji, ogrodu, alei, gościńca, prowincji, stolicy; z pewnością ma coś z tego wszystkiego, ale nie jest niczem: to pustynia. Dokoła tego miejsca bez nazwy wznoszą się Podrzutki, Śmietnik, szpital Cochin, Kapucyni, przytułek la Rochefoucauld, Głuchoniemi, szpital Val-de-Grace; słowem, wszystkie występki i wszystkie nieszczęścia Paryża mają tam swoje schronisko. Aby już nic nie brakło tej filantropijnej dzielnicy, nauka studjuje tam przypływy i stopnie geograficzne; p. de Chateaubriand zbudował tam przytułek Marji
Strona:PL Balzac - Ferragus.djvu/179
Ta strona została przepisana.