Strona:PL Balzac - Ferragus.djvu/62

Ta strona została przepisana.

koła szafotu, zaledwie ocierając się o niego, niewinni w swem zepsuciu a zepsuci w swej niewinności. Często budzą uśmiech, zawsze zadumę. Jeden ucieleśnia zwyrodniałą cywilizację, ogarnia wszystko: honor kaźni, ojczyznę, cnotę; i spryt pospolitej zbrodni, i finezje wytwornego przestępstwa. Drugi jest zrezygnowany, aktor głęboki lecz tępy. Wszyscy oni wzdychają do uczciwości i pracy, ale spycha ich w dawne błoto społeczeństwo, które nie chce dociekać ilu może być poetów, wielkich ludzi, ile bujnych i nieustraszonych natur wśród tych żebraków, tych cyganów Paryża; ludek nawskroś dobry i nawskroś zły, jak wszystkie masy które cierpiały; nawykły znosić bezprzykładne niedole, i dłonią złowrogiej konieczności spychany wciąż w błoto. Wszyscy oni mają jedno marzenie, jedną nadzieję, jedno szczęście: grę, loterję lub wino.
Nic z tego niesamowitego życia nie było w osobistości przylepionej wielce obojętnie do ściany, tuż obok pana de Maulincour, niby szkic skreślony przez zdolnego artystę na odwrotnej stronie któregoś z płócien stojących w pracowni. Był wysoki i chudy; obrzękła twarz wyrażała zimną i głęboką myśl. Ironiczna postawa oraz posępne spojrzenie niedopuszczały litości w sercu widza, którego wyższości nieznajomy wyraźnie i zasadniczo wzbraniał się uznać. Twarz była zapylona i blada; czaszka zaś, pomarszczona, łysa, przypominała jakby złom granitu. Kilka siwych kosmyków spadało na kołnierz brudnego i zapiętego pod szyję ubrania. Miał coś z Woltera i don Kiszota; był drwiący i melancholijny; wzgardliwy i pełen zadumy;