To u góry. W dole, gmin: mieszczuch, zawsze komiczny, zawsze oszukiwany, wydrwiony; wreszcie sługa, zbyt sprytny lub zbyt głupkowaty, chciwy na zysk, choćby go przyszło okupić porcją kijów, pocieszny w swoich amorach, wyzuty z podnioślejszych uczuć. Podział ten długo utrzymuje się bezwzględnie. Tkwi w nim jeszcze Molier, mimo śmiałości swoich nowatorstw, i wybitnej, jak na owe czasy, realistycznej tendencji. Kiedy Arnolf w Szkole żon, „komiczna“ figura sztuki, pożycza synowi zamożnego przyjaciela niewielką sumę pieniężną, już i to musiało snadź razić ówczesną konwencję, skoro Molier czuje się obowiązany, w Krytyce Szkoły żon, usprawiedliwić ten rys, wobec podnoszonych niewątpliwie zarzutów:
Na co Molier, ustami rzecznika swego, Doranta, odpowiada:
„Nie jest niemożebnem, aby dany osobnik był śmieszną figurą w jednym względzie, a zupełnie przyzwoitym człowiekiem w innych!“ Postulat, zdawałoby się, skromny, racjonalny i prosty; a jednak, od chwili wypowiedzenia go, literatura dwieście lat blisko będzie jeszcze czekać na jego ziszczenie; tak wolno postępują pewne zdobycze w dziedzinie sztuki! Nie umiały wejść w duszę tego „komicznego“ dotąd gminu, komedja czy dramat mieszczański XVIII w.; przerzuciły się poprostu w przeciwny kraniec: wziąwszy za bohaterów ludzi z szarego, przeciętnego środowiska, zatraciły ich swoiste cechy, wyposażając ich jednostajną