Omawiając, w swoim czasie, Córkę Ewy, zwróciłem uwagę, iż, w stosunku do poprzedników, Balzac, w powieściach swoich, przyznaje dość szczupłe miejsce miłości; a raczej detronizuje miłość z jej udzielnego, suwerennego — mówiąc żargonem polskich ministerjów — stanowiska, aby ją również podporządkować złożonej grze sił i czynników społecznych. Tym razem jednak Balzac dokazał cudu: potrafił napisać powieść niezmiernie zajmującą, dającą się pochłonąć jednym tchem, wyzuwszy ją najzupełniej z zainteresowań erotycznych: cnotliwy bowiem „płomień“, jakim Anzelm goreje dla Cezaryny, odgrywa bardzo uboczną rolę, o ile może być wogóle policzony za miłość, z rzędu tych w jakich powieści zwykły czerpać sposoby zaciekawienia czytelnika. Balzac powtarzał ów eksperyment kilkakrotnie, i zawsze zwycięzko; nie każdemu jednak byłoby bezpiecznie w tem go naśladować.
Jeszcze jedno trzeba mi bodaj w kilku słowach zaznaczyć. Wspominałem już przy innej sposobności, jak olbrzymie epiczne dzieło Balzaka przesiąknięte jest zarazem subjektywizmem, ile osobistych wspomnień, walk i przeżyć wchodzi w każdą jego powieść, ile w każdym niemal jego bohaterze, mimo tak zupełnej ich różności, jest z niego samego. Przypomnijmy tedy, że Balzac miał poniekąd prawo widzieć siebie w uczciwym Birotteau; i on poznał wszystkie palące męczarnie powolnego bankructwa, wszystkie pokusy i złudzenia ratowania się od grożącej upadłości, przez nowe, coraz niebezpieczniejsze kombinacje; a kiedy wreszcie padł z olbrzymim długiem, całe niemal życie obrócił na to, aby spłacić ponad prawny obowiązek, do ostatniego grosza swoich wierzycieli. Esencją kapilarną, która go ocaliła, był mu jego geniusz, jego talent, który dopiero po tej katastrofie handlowej dał mu odskoczyć jak piłka od ziemi. Bliżej o tych perypetjach drukarskich Balzaka znajdzie czytelnik we wstępie do Dwóch poetów.