— Mój Boże, rzekł Cezar, dałbym chętnie sto franków, żeby ktoś zaszedł do nas w odwiedziny.
— Ksiądz Loraux, proszę państwa, rzekła Wirginia.
Ksiądz Loraux ukazał się w progu. Ksiądz ów był wówczas wikarym u św. Sulpicjusza. Nigdy potęga duszy nie wyraziła się lepiej niż u tego świętego księdza, którego wpływ wywarł głębokie ślady w pamięci wszystkich co go znali[1]. Jego surowa twarz, brzydka tak, iż zrazu niemal odpychająca, stała się wzniosła, mocą praktykowania cnót katolickich; jaśniała na niej jakby niebiańska światłość. Czystość uczuć i obyczajów łagodziła jego niemiłe rysy, ogień miłosierdzia uszlachetniał ich nieregularne linje, fenomenem wręcz przeciwnym temu, który, u Claparona, wszystko zezwierzęcił i poniżył. W zmarszczkach kapłana igrały gracje trzech najpiękniejszych cnót ludzkich, Nadziei, Wiary, Miłości. Słowo jego było łagodne, wolne i wnikliwe. Strój nosił taki, jaki był przyjęty u księży w Paryżu; pozwalał sobie na ciemno-bronzowy tużurek. Żadna ambicja nie wślizgnęła się w to czyste serce, które aniołowie mieli zanieść Bogu w jego pierwotnej niewinności. Trzeba było słodkiej przemocy córki Ludwika XVI, aby skłonić księdza Loraux do przyjęcia probostwa w Paryżu i to bardzo skromnego. Objął niespokojnem okiem wszystkie te wspaniałości, uśmiechnął się do trojga oczarowanych sklepikarzy i potrząsnął siwą głową.
— Moje dzieci, rzekł, nie moją rolą brać udział w ucztach, ale pocieszać nieszczęśliwych. Przychodzę podziękować panu Cezarowi, powinszować mu. Pragnę tu być tylko na jednem święcie, na ślubie tego ślicznego dziecka.
Po kwadransie, ksiądź pożegnał się; ani Cezar ani jego żona nie ośmielili się pokazać mu apartamentów. To poważne zjawisko padło kilkoma chłodnemi kroplami na wrzącą radość Cezara. Każdy ułożył się do snu w swoim nowym zbytku, biorąc w po-
- ↑ Kawalerskie gospodarstwo.