Strona:PL Balzac - Kobieta porzucona; Gobseck; Bank Nucingena.djvu/122

Ta strona została przepisana.

turalnym ogniem. Wstał, podszedł do okna, trzymał djamenty tuż przy bezzębnych ustach, jakgdyby chciał je pożreć. Mamrotał niewyraźne słowa, podnosząc kolejno bransolety, kolczyki, naszyjnik, djademy, które obracał do światła aby ocenić ich wodę, białość, szlif; wyjmował je z puzdra, wkładał z powrotem, wyjmował jeszcze, obracał niemi aby z nich wydobyć cały ogień. Był w tej chwili bardziej dzieckiem niż starcem, a raczej dzieckiem i starcem razem.
— Piękne brylanty! Przed rewolucją toby było warte trzysta tysięcy franków. Co za woda! To prawdziwe azjatyckie djamenty, rodem z Golkondy albo z Wizapur. Zna pani ich cenę? Nie, nie, jeden Gobseck w całym Paryżu zdoła je oszacować. Jeszcze za cesarstwa trzebaby więcej niż dwieście tysięcy, aby sporządzić podobny garnitur.
Uczynił gest niesmaku i dodał:
— Dziś djamenty tracą z każdym dniem. Brazylja zasypuje nas niemi od czasu pokoju, zarzuca rynki djamentami mniej białemi niż indyjskie. Kobiety noszą je tylko na Dworze. Pani bywa u Dworu?
Wymawiając te straszliwe słowa, oglądał z niewymowną radością kamienie, jeden po drugim.
— Bez skazy, mówił. O, ten ma skazę! Oto skaza. Piękny djament.
Jego blada twarz tak jaśniała w ogniu tych kamieni, że w myśli porównywałem ją do owych zielonkawych zwierciadeł, jakie spotyka się w prowincjonalnych gospodach, które chłoną promienie