— To się zdarza, kiedy nikt ich nie chce dać, rzekł Couture.
— Wreszcie, w tego rodzaju przedsięwzięciach, nie istniała konkurencja, odparł Bixiou. Fabrykanci masy papierowej, drukowanych perkalików, przerabiacze cynku, teatry, dzienniki, nie rzucały się jak sfora psów na ledwie zipiących akcjonarjuszów. Piękne interesy akcyjne, jak powiada Couture, tak naiwnie ogłaszane, wspierane orzeczeniami biegłych (książęta nauki!) załatwiało się wstydliwie w ciszy i mroku giełdy. Pijawki giełdowe wykonywały, w finansowej transkrypcji, arję o potwarzy z Cyrulika Sewilskiego. Intonowali piano piano, zaczynając od lekkich plotek o doskonałości interesu, szeptanych z ucha do ucha. Operowali pacjenta, akcjonariusza, jedynie w domu, na giełdzie, ewentualnie w salonie, owym tak zręcznie stworzonym rozgłosem, który rósł aż do tutti czterocyfrowego udziału...
— Ale, mimo że jesteśmy tu między sobą i możemy wszystko mówić, ja i tak wracam do mojego, rzekł Couture.
— Pan jest złotnikiem, panie Josse?[1] rzekł Finot.
— Finot zawsze pozostanie klasykiem, konstytucjonalistą i piernikiem, rzekł Blondet.
— Tak, jestem złotnikiem, odparł Couture, za którego skazano niedawno Ceriseta w policji poprawczej. Utrzymuję, że nowa metoda jest nieskończenie mniej zdradziecka, uczciwsza, mniej
- ↑ Znany cytat z Moliera (Miłość lekarzem).