— Szanowny panie, rzekł Boucard, czy zechce pan podać swoje nazwisko, aby pryncypał wiedział, czy...
— Chabert.
— Czy pułkownik, który zginął pod Eylau? spytał Huré, który, nie odezwawszy się dotąd, nie chciał pozostać w tyle za dowcipnisiami.
— Ten sam, odparł starzec z rzymską prostotą. I wyszedł.
— Tam do licha!
— To ci dał!
— Haha!
— Hoho!
— Huhu!
— A, stary ladaco!
— Hip, hip, hurra! — Wpadliśmy!
— Panie Desroches, pójdzie pan do teatru gratis, rzekł Huré do czwartego dependenta, waląc go w grzbiet z siłą zdolną położyć nosorożca.
Powstał zgiełk krzyków, śmiechów, wybuchów, na którego oddanie trzebaby zużyć wszystkie onomatopeje naszego języka.
— Do jakiego teatru pójdziemy?
— Do Opery, odparł naczelny.
— Przedewszystkiem, odparł Godeschal, teatr nie był wyszczególniony. Mogę, jeżeli zechcę, zaprowadzić was do pani Saqui.
— Pani Saqui to nie jest przedstawienie, rzekł Desroches.
— Co to jest przedstawienie? odparł Godeschal. Ustalmy najpierw stan faktyczny. O co się założyłem, panowie? O widowisko. Co to jest widowisko? Coś, co się widzi...
— Ależ, wedle tej teorji, mógłby się pan wypłacić pokazując nam wodę płynącą pod mostem? przerwał Simmonin.
— Co się widzi za pieniądze, ciągnął Godeschal.
— Za pieniądze widzi się wiele rzeczy które nie są widowiskiem. Określenie nie jest ścisłe, rzekł Desroches.
Strona:PL Balzac - Kontrakt ślubny; Pułkownik Chabert.djvu/156
Ta strona została przepisana.