czej niż najlichszą jałmużną serca: niejedna świętoszka wtajemniczyła ją w sekrety tych niebezpiecznych komedyj.
Księżna miała tedy swój dwór, a liczba tych, którzy ją wielbili lub jej nadskakiwali, była rękojmią jej cnoty. Była zalotna, miła, urocza, aż do końca zabawy, balu czy rautu; poczem, z zapadnięciem kurtyny, zostawała sama, zimna, obojętna; mimo to, odżywała nazajutrz dla nowych, równie powierzchownych wzruszeń. Było paru młodych ludzi zupełnie oczarowanych, którzy kochali się w niej naprawdę, a z których ona drwiła sobie bez litości. Mówiła sobie: „Jestem kochana, on mnie kocha!“ Ta pewność wystarczała jej. Podobna skąpcowi sytemu świadomością że jego zachcenia mogą się spełnić, nie posuwała się może nawet do pragnienia.
Pewnego wieczora znalazła się u bliskiej przyjaciółki, wicehrabiny de Fontaine. Była to jedna z owych pokornych rywalek, które jej nienawidziły serdecznie, a towarzyszyły jej wszędzie: zbrojna przyjaźń, w której obie strony mają się na baczności i gdzie zwierzenia są równie ostrożne jak bywają zdradzieckie. Rozdawszy protekcyjne, przyjazne lub niedbałe ukłony, z naturalną miną kobiety która zna całą wartość swych uśmiechów, księżna spoczęła przez chwilę oczami na człowieku, którego nie znała, ale którego wyrazista i poważna fizjognomja uderzyła ją. Widok ten obudził w niej wzruszenie dość podobne do lęku.
— Moja droga, zwróciła się do pani de Maufrigneuse[1], kto jest ten nowoprzybyły?
— Człowiek, o którym z pewnością słyszałaś: margrabia de Montriveau[2].
— A, to on.
Ujęła lornetkę i przyjrzała mu się impertynencko, niby portretowi, na który się patrzy, ale który sam nie widzi.