tem, powydziera zeń w końcu wszystkie pręciki. Zmięła ją, odrzuciła precz, obnażając swą łabędzią szyję. Zadzwoniła.
— Nie jadę już, rzekła do lokaja.
Poczem znów zwróciła swoje podłużne niebieskie oczy na Armanda, w ten sposób aby odbijający się w nich lęk wytłumaczył mu ten rozkaz jako wyznanie, jako pierwszą i wielką łaskę.
— Wiele pan przeszedł, rzekła po wymownej pauzie z ową tkliwością, którą często kobiety umieją włożyć w swój głos, nie mając jej w sercu.
— Nie, odparł Armand. Do dziś nie wiedziałam co jest szczęście.
— Więc pan wie? rzekła obejmując go chytrem i obłudnem spojrzeniem.
— Ależ... odtąd, czyż dla mnie szczęście to nie jest widzieć panią, słyszeć panią?... Do dziś tylko cierpiałem, ale obecnie rozumiem, że mogę być nieszczęśliwy...
— Dosyć, dosyć, rzekła, niech pan idzie, jest północ, szanujmy formy. Nie poszłam na bal, pan był u mnie. Nie wyzywajmy plotek. Do widzenia. Nie wiem sama jak się wytłómaczę, ale migrena jest to zacna osoba, która nigdy nie zaprzecza.
— Czy jest bal jutro? spytał.
— Przyzwyczaiłby się pan do balów, jak sądzę. Więc dobrze, tak, jutro pójdziemy znów na bal.
Armand odszedł jako człowiek najszczęśliwszy w świecie. Odtąd, bywał co wieczór u pani de Langeais, w godzinie, którą, mocą niemego układu, zachowano dlań. Byłoby nużące, a dla mnóstwa młodych ludzi mających poddostatkiem osobistych wspomnień byłoby banalne opowiadać te dzieje krok po kroku, w miarę jak posuwał się ten poemat. Były to owe poufne rozmowy, których nić kobieta rozluźnia lub zacieśnia dowoli światową formalistyką kiedy uczucie idzie zbyt szybko, sentymentalnemi wyrzutami kiedy słowa mijają się z myślą. Aby tedy wyrazić postępy tej pracy godnej Penelopy, trzebaby może ograniczyć się do namacalnego
Strona:PL Balzac - Księżna de Langeais.djvu/69
Ta strona została skorygowana.