Strona:PL Balzac - Kuratela i inne opowiadania.djvu/117

Ta strona została przepisana.

— Na honor, zostało tylko trzydzieści na stole...
— Ot, widzi pan, jakie tu mieszane towarzystwo. Nie można tu grać.
— To prawda. Ale to już będzie niedługo pół roku jak nie widzieliśmy Ducha. Czy pan myśli, że to żywa istota?
— Hehe! o tyle o ile...
Te ostatnie słowa wymienili dokoła mnie nieznajomi, którzy odeszli w chwili, gdy w ostatniej myśli streszczałem moje refleksje koloru białego i czarnego, koloru życia i śmierci. Moja szalona wyobraźnia zarówno jak moje oczy spoglądały kolejno i na zabawę dochodzącą szczytu, i na posępny obraz ogrodu. Nie wiem jak długo dumałem nad temi dwiema stronami ludzkiego medalu, ale nagle obudził mnie zdławiony śmiech młodej kobiety. Stanąłem w zdumieniu na widok który nastręczył się moim oczom. Przez jeden z najrzadszych kaprysów natury, pół-żałobna myśl, którą toczyłem w mózgu, wyszła zeń, znajdowała się przede mną, ucieleśniona, żywa, wytrysła jak Minerwa z głowy Jowisza, wielka i silna, miała równoczesnie sto lat i dwadzieścia dwa lat, była żywa i umarła. Wyrwawszy się ze swego pokoju jak warjat ze swej celi, starowina wślizgnął się zręcznie za szpaler gości słuchających łakomie głosu Marjaniny, która kończyła kawatynę z Tankreda. Zdawało się że wyszedł z pod ziemi, poruszany jakimś teatralnym mechanizmem. Nieruchomy i posępny, stał chwilę patrząc na tę zabawę, której szmer doszedł może jego uszu. Uwaga jego, niemal somnambuliczna, była tak skupiona na rzeczach, iż znajdował się pośród świata nie widząc świata. Wyrósł bez ceremonji obok jednej z najbardziej czarujących kobiet w Paryżu, młodej i wykwintnej tancerki, o delikatnych kształtach, z twarzą tak świeżą jak twarz dziecka, białą i różową, tak delikatną, tak przejrzystą, że spojrzenie mężczyzny powinnoby ją przebić, jak promienie słońca przenikają czysty lód. Stali przede mną, tuż przy sobie, tak ściśnięci, że nieznajomy ocierał się i o suknię z gazy i o girlandy kwiatów i o lekko sfalowane włosy i o bujającą szarfę.