— Co słychać, stary hultaju? rzekł malarz.
Fougères dostał krzyż Legji, Eljasz kupował od niego obrazy po dwieście lub trzysta franków, to też malarz przybierał tony wielce artystyczne.
— Handel idzie źle, odparł Eljasz. Macie wszyscy teraz wielkie pretensje, zaraz śpiewacie dwieście franków skoroście wyłożyli farby za sześć groszy... Ale pan jest dzielny chłopak, pan jest człowiek stateczny, toteż przychodzę do pana z dobrym interesem.
— Timeo Danaos et dona ferentes, rzekł Fouères. Rozumiesz pan po łacinie?
— Nie.
— Więc to znaczy, że Grecy nie proponują dobrych interesów Trojanom, bez tego żeby na tem czegoś nie zarobić. Dawniej oni mówili: „weź mego konia!“ Dzisiaj my mówimy: „weź moją ciotkę!“ Czegóż chcesz, Ulissesie Eljaszu Magusie?
Te słowa dają miarę umiarkowania i dowcipu, z jakiemi Fougères posługiwał się tem, co malarze nazywają kawałami.
— Któż to wie, czy mi pan nie zrobi dwóch obrazów gratis.
— Och! Och! — Zostawiam panu swobodę, nie żądam ich. Pan jest uczciwym artystą.
— Do rzeczy!
— A więc przyprowadzam ojca, matkę i córkę jedynaczkę.
— Wszystko jedynacy!
— Dalibóg, tak!... których portrety są do zrobienia. Mieszczuchy te, szalejące za sztuką, nigdy nie odważyły się zapuścić do pracowni. Córka ma sto tysięcy franków posagu. Może pan wymalować tych ludzi. To będą może dla pana portrety rodzinne.
Ten stary kościany dziadek, uchodzący za człowieka i nazywający się Eljasz Magus, przerwał sobie suchym śmiechem, którego dźwięk przestraszył malarza. Miał wrażenie, że słyszy Mefista.
— Portrety będą płatne po pięćset franków sztuka, może mi pan zrobić trzy obrazy.
Strona:PL Balzac - Kuratela i inne opowiadania.djvu/151
Ta strona została przepisana.