Strona:PL Balzac - Kuratela i inne opowiadania.djvu/178

Ta strona została przepisana.

zwierzęciem. Zwierzęciem Marcasa był lew. Włosy jego podobne były do grzywy, nos był krótki, spłaszczony, szeroki i rozszczepiony na końcu jak u lwa, czoło rozcięte jak u lwa głęboką bruzdą, podzielone na dwa potężne płaty. Wreszcie obrośnięte kości policzkowe, które uwydatniała jeszcze chudość twarzy, jego ogromne usta i zapadłe ziemiste policzki układały się w fałdy pełne dumy. Tę twarz niemal straszną oświecały dwie latarnie, dwoje oczu czarnych ale nieskończenie łagodnych, spokojnych, głębokich, pełnych myśli. Jeżeli wolno się tak wyrazić, były to oczy upokorzone. Marcas bał się patrzeć, nietyle dla siebie ile dla tych na których miało spocząć jego uroczne spojrzenie; miał siłę, której nie chciał używać. Oszczędzał przechodniów, drżał aby go nie zauważono. To nie była skromność, ale rezygnacja; nie rezygnacja chrześcijańska, zrodzona z miłości bliźniego, ale rezygnacja płynąca z rozsądku, który pojął chwilową bezużyteczność talentu, niemożność dostania się we właściwą strefę. To spojrzenie mogło w pewnych chwilach ciskać pioruny. Z tych ust miał wypaść grom, podobne były bardzo do ust wielkiego Mirabeau.
— Widziałem przed chwilą na ulicy bajecznego człowieka, rzekłem do Justyna.
— To musi być nasz sąsiad, odparł Justyn, który w istocie opisał tego którego spotkałem. Człowiek, który żyje jak stróż, musi tak wyglądać, zakonkludował.
— Cóż za poniżenie i co za wielkość!
— Jedno przyczyną drugiego.
— Ile zniweczonych nadziei! ile daremnych zamiarów!
— Siedem mil ruin! obeliski, pałace, wieże: ruiny Palmiry na pustyni, rzekł Justyn śmiejąc się.
Nazwaliśmy naszego sąsiada ruinami Palmiry. Kiedy wyszliśmy na obiad do smętnej restauracji przy ulicy La Harpe, gdzie mieliśmy abonament, spytaliśmy odźwiernej o nazwisko numeru 37 i usłyszeliśmy wówczas to niesamowite miano: Z. Marcas. Jak istne dzieciaki, któremi byliśmy wówczas, powtarzaliśmy więcej niż