sto razy to nazwisko którego dźwięk nas cieszył, i to z najrozmaitszemi żartobliwemi lub melancholijnemi komentarzami. Justyn dochodził chwilami do tego iż rzucał owo Z niby racę, poczem, rozwinąwszy z przepychem pierwszą sylabę nazwiska, dawał drugiej głuchy dźwięk czegoś upadającego.
— Dalibóg, gdzie, jak om żyje?
Od tego pytania, do niewinnych przeszpiegów zrodzonych z ciekawości był jedynie krok potrzebny do spełnienia zamiaru. Zamiast włóczyć się, wróciliśmy do domu, każdy uzbrojony w tom powieści. I zaczęliśmy czytać, nadsłuchując. W absolutnej ciszy naszych klitek słyszeliśmy równy i łagodny oddech człowieka śpiącego.
— Śpi, rzekłem do Justyna, pierwszy zauważywszy ten fakt.
— O siódmej! odpowiedział doktór.
Tak nazywałem Justyna, który nazywał mnie wielkim pieczętarzem.
— Trzeba być bardzo nieszczęśliwym, aby tyle spać co nasz sąsiad, rzekłem drapiąc się na komodę z ogromnym nożem, w którego rękojeści był korkociąg. Zrobiłem wysoko w przepierzeniu okrągłą dziurę wielkości czworaka. Nie pomyślałem o tem że niema światła: kiedy przyłożyłem oko, ujrzałem jedynie ciemność. Kiedy, około pierwszej nad ranem, dokończywszy naszych romansów, mieliśmy się rozbierać, usłyszeliśmy hałas u sąsiada: wstał, potarł zapałkę i zapalił świecę. Wdrapałem się znów na komodę. Ujrzałem Marcasa siedzącego przy stole i kopjującego akta. Pokój jego był o połowę mniejszy od naszego; łóżko zajmowało nyżę koło drzwi, utworzoną przez kończący się u jego nory korytarz. Nie miał kominka, tylko fajansowy piecyk którego rura wychodziła na dach. Okno, mieszczące się w skośnym dachu, zasłonięte było lichą zrudziałą firaneczką. Fotel, krzesło i nędzny stolik nocny stanowiły umeblowanie. Bieliznę chował w szafie w ścianie. Papierowe obicie było ohydne. Widocznie przed Marcasem mieszkała tam jedynie służba.
Strona:PL Balzac - Kuratela i inne opowiadania.djvu/179
Ta strona została przepisana.