Kiedy Marcas dokończył opowieści swego życia — a opowiadanie to przeplatały refleksje, maksymy i uwagi zdradzające wielkiego polityka — wystarczyło kilku pytań, kilku rzuconych zdań o stanie rzeczy we Francji i w Europie, aby nas przekonać, że Marcas jest prawdziwym mężem stanu. Każdego człowieka można szybko i łatwo osądzić, z chwilą gdy zgodzi się zejść na teren najeżony trudnościami: ludzie niepospolici mają swoje shibolet, a my byliśmy z plemienia nowoczesnych lewitów, mimo że jeszcze nie weszliśmy do świątyni. Jak wspomniałem, nasze płoche życie kryło plany, które Justyn co do siebie wykonał, oraz te, które ja doprowadzę do końca.
Nagwarzywszy się dosyta, wyszliśmy wszyscy i, czekając pory obiadu, poszliśmy, mimo zimna, przejść się po ogrodzie Luksemburskim. W czasie tej przechadzki, rozmowa, wciąż poważna, dotknęła bolesnych punktów sytuacji politycznej. Każdy z nas rzucił swoje zdanie, obserwację czy definicję, żarcik czy maksymę. Nie chodziło już o życie na olbrzymią skalę, jakie nam odmalował Marcas, żołnierz walk politycznych. Nie był to już straszliwy monolog żeglarza, który osiadł ma poddaszu nędznego hoteliku, ale djalog, w którym dwaj inteligentni młodzi ludzie, osądziwszy swoją epokę, starają się, pod kierunkiem człowieka z talentem, rozświetlić własną przyszłość.
Czemu, spytał go Justyn, nie czekał pan cierpliwie sposobności, czemu pan nie naśladował jedynego człowieka[1], który umiał się wybić od czasu rewolucji Lipcowej, trzymając się zawsze nad falą?
— Czyż nie mówiłem wam, że nie znamy wszystkich danych przypadku? Carrel był w położeniu zupełnie podobnem do położenia tego mówcy. Ten posępny młody człowiek, ten cierpki umysł nosił cały rząd w swojej głowie; ten, o którym pan mówi, ma tylko
- ↑ Mowa o Thiersie.