Pewnego wieczora — rozpoczął opowiadanie doktór Bianchon — miałem się położyć, zmęczony owemi straszliwemi kursami, które my, biedni lekarze, w pierwszych czasach naszej praktyki, robimy pieszo, prawie dla miłości bożej, kiedy moja stara służąca oznajmiła mi, że jakaś dama pragnie ze mną mówić. Skinąłem głową; w chwilę potem nieznajoma znalazła się w moim gabinecie.
Wskazałem jej fotel przy kominku, sam zaś usiadłem naprzeciwko, przyglądając się jej z ową badawczą ciekawością, właściwą ludziom naszego rzemiosła, kiedy kochają wiedzę. Nie pamiętam, abym w życiu spotkał kobietę, któraby na mnie uczyniła równie silne wrażenie. Była młoda, skromnie ubrana, niezbyt ładna ale wspaniale zbudowana. Kibić bardzo wcięta, olśniewająca cera, czarne bardzo obfite włosy. Była to twarz kobiety z Południa, oddychająca namiętnością, o rysach niezbyt regularnych, ale pełnych wdzięku; w tej chwili jednak oczy jej wyrażały smutek, który gasił ich blask.
Patrzała na minie z niepokojem, w słowach jej i gestach było jakieś wahanie, które mnie bardzo intrygowało. Gdy już miała wreszcie zadać gwałt swej wstydliwości, oczekiwałem jednego z owych pospolitych wyznań, do których my lekarze jesteśmy przyzwyczajeni, ale które zawsze są męką dla pacjentów. Naraz, wstając nagle, rzekła:
— Panie doktorze, zbyteczne jest opowiadać panu, jaki traf powiadomił minie o jego nazwisku i talentach.
Po akcencie poznałem Marsylijkę.
— Jestem — ciągnęła dalej — od trzech miesięcy żoną pana