Strona:PL Balzac - Kuratela i inne opowiadania.djvu/54

Ta strona została przepisana.

ści jej niemych pytań, on został poważny i sztywny jak posąg komandora.
Zacny Popinot, siedząc na rożku krzesła, nawprost ognia, z kapeluszem między kolanami, patrzał na złocone grubo kandelabry, na zegar, na cacka stojące na kominku, na materje i haft portjer, słowem na wszystkie tak kosztowne drobiazgi, któremi otacza się modna kobieta. Z tej mieszczańskiej kontemplacji wyrwała go pani d’Espard, która rzekła pieszczonym głosem:
— Panie sędzio, jestem panu winna tysiąc podziękowań...
— Tysiąc, pomyślał poczciwiec, to za wiele, nie wierzę ani w jedno.
— ...Za trud, jaki pan raczył...
— Raczył! pomyślał. Ona kpi sobie ze mnie.
— ...Raczył sobie zadać, odwiedzając biedną powódkę, zbyt cierpiącą aby móc...
Tu sędzia przerwał margrabinie, obejmując ją spojrzeniem inkwizytora, którem zbadał stan zdrowia biednej powódki. Zdrowa jest jak rydz, powiedział sobie.
— Pani, odrzekł tonem pełnym szacunku, nie jest mi pani winna nic. Mimo iż mój krok nie jest w zwyczajach trybunału, nie powinniśmy niczego oszczędzać, aby, w tego rodzaju sprawach, dojść do poznania prawdy. Sąd nasz jest wówczas wyrazem nietyle brzmienia praw, ile poczucia naszego sumienia. Czy szukam prawdy w moim gabinecie czy tutaj, byłem ją znalazł, wszystko będzie dobrze.
Podczas gdy Popinot mówił, Rastignac ściskał dłoń Bianchona, a markiza skinęła w stronę doktora głową łaskawym gestem.
— Kto jest ten pan? rzekł Bianchon do ucha Rastignaca, wskazując czarnego jegomościa.
— Kawaler d’Espard, brat margrabiego.
— Pański siostrzeniec powiedział mi, odparła margrabina sędziemu, jak bardzo pan jest zajęty; wiem także, że pan jest na tyle dobry, aby chcieć ukryć dobrodziejstwo dla oszczędzenia wdzięcz-