Strona:PL Balzac - Kuratela i inne opowiadania.djvu/99

Ta strona została przepisana.

— Nie mówcie mu o Wenecji, rzekł do mnie skrzypek, bo nasz doża zacznie swoje sztuki, a trzeba wiedzieć że jaśnie książę ma już dwie butelki w żondołku!
— No jazda, ojcze Canard, rzekł flecista.
Wszyscy trzej zaczęli grać, ale przez czas trwania czterech kontredansów, Wenecjanin węszył mnie niejako, odgadywał moje niezwykłe zainteresowanie jego osobą. Fizjognomja jego straciła martwy wyraz smutku; jakaś nadzieja rozjaśniła wszystkie jego rysy, wślizgnęła się niby błękitny płomień w jego zmarszczki. Uśmiechnął się i wytarł sobie czoło, to harde i straszliwe czoło; wreszcie stał się wesoły, jak człowiek którego podłechtano w tkliwy punkt.
— Ile macie lat? spytałem.
— Osiemdziesiąt dwa!
— Od jak dawna jesteście ślepi?
— Będzie niedługo pięćdziesiąt lat, odparł z akcentem świadczącym że żale jego tyczyły się nietylko straty wzroku, ale jakiejś wielkiej władzy z której go wyzuto.
— Czemu nazywają was dożą? spytałem.
— Et, żarty, rzekł, jestem patrycjuszem weneckim i byłbym został dożą jak każdy inny.
— Jakże się pan nazywa?
— Tutaj, ojciec Canet. Nigdy mego nazwiska nie umieli inaczej wpisać w regestry; ale po włosku to Marco Facino Cane, książę Varese.
— Jakto, pan pochodzi od owego sławnego kondotjera Facino Cane, którego łupy przeszły na książąt Medjolanu?
E vero, odparł. W owym czasie, aby nie być zabitym przez Viscontich, syn Canego schronił się do Wenecji i wpisał się do Złotej księgi. Ale niema już Cane, tak samo jak niema Księgi! uczynił gest przerażający swym wygasłym patrjotyzmem i wstrętem do rzeczy ziemskich.