nego genjusza, tę duszę bez żółci, ten skarb dobroci, to szczere złoto!... czuł w sobie oburzenie Alcesta i nazywał amfitrjonów Ponsa bydlętami! U tej łagodnej natury, odruch taki równał się wszystkim szałom Rolanda. Z roztropną przezornością, Schmucke pociągnął Ponsa z powrotem ku bulwarowi du Temple; Pons dał się prowadzić, nieborak był jak owi szermierze, którzy nie liczą już ciosów. Przypadek nie oszczędził niczego biednemu muzykowi. Lawina, która toczyła się na niego, miała zawierać wszystko: Izbę parów, Izbę posłów, rodzinę, obcych, silnych, słabych, niewinnych!
Na bulwarze Poissonnière, wracając do domu, Pons spotkał córkę tegoż pana Cardot, młodą kobietę, która zaznała dość nieszczęść aby być pobłażliwą. Popełniwszy błąd[1] utrzymany w tajemnicy, stała się niewolnicą męża. Ze wszystkich pań, w których domu Pons jadał obiady, jedyną panią Berthier nazywał po imieniu; mówił jej: „Felisiu!“ i miał niekiedy uczucie, że ona go rozumie. Ta łagodna istota była wyraźnie nierada, że spotyka kuzyna Ponsa; mimo bowiem braku wszelkich węzłów z rodziną drugiej żony jej krewniaka, starego Camusot, tolerowano to „kuzynostwo“. Ale, nie mogąc go ominąć, Felicja Berthier przystanęła przed schorowanym Łazarzem.
— Nie miałam cię za złego człowieka, kuzynie; ale, jeśli z wszystkiego co słyszę o tobie, bodaj ćwierć jest prawdą, jesteś człowiek bardzo fałszywy... Och! nie tłumacz się! dodała żywo, widząc że Pons chce mówić; to bezcelowe dla dwóch przyczyn: popierwsze, ja nie mam prawa oskarżać, ani sądzić, ani potępiać nikogo, wiedząc z własnego doświadczenia, ile ci którzy wydają się najwinniejsi, mogą mieć na swoje usprawiedliwienie; powtóre, twoje perswazje nie zdałyby się na nic. Mąż mój, który spisywał intercyzę panny de Marville i wicehrabiego de Papinot, jest na ciebie oburzony; gdyby wiedział że odezwałem się do ciebie bodaj
- ↑ Muza z zaścianka.