Strona:PL Balzac - Kuzyn Pons.djvu/102

Ta strona została przepisana.

— Musiał pan mieć temi dniami jakieś silne zmartwienie, rzekł doktór do chorego.
— Niestety, tak, odparł Pons.
— Ma pan chorobę, której ten pan ledwo uniknął, rzekł wskazując Schmuckego: żółtaczkę; ale to minie, dodał doktór Poulain pisząc receptę.
Mimo tych pocieszających słów, doktór objął chorego owem hipokratycznem spojrzeniem, w którem wyrok śmierci, mimo że osłonięty zdawkowem współczuciem, zawsze zdradzi się oczom mającym interes w tem aby wiedzieć prawdę. Toteż pani Cibot, która zatopiła w oczach doktora badawcze spojrzenie, nie dała się omylić akcentowi lekarskiej pociechy ani obłudnej fizjognomji doktora Poulain i wyszła za odchodzącym.
— Czy pan myśli, że to minie? spytała pani Cibot w sieni.
— Droga pani Cibot, wasz pan jest stracony, nie z powodu ulania żółci, ale z przyczyny niemocy moralnej. Przy wielu staraniach możeby się wygrzebał; trzebaby go wywieźć, zabrać gdzie w podróż...
— A za co?... rzekła odźwierna. Całej parady ma tylko swoją posadę, a przyjaciel jego żyje z drobnej renty wypłacanej mu przez jakieś wielkie damy, bardzo litosierne, którym podobno oddał jakieś usługi. To istnych dwoje dzieci, któremi opiekuję się od dziesięciu lat.
— Całe życie patrzę na ludzi, którzy umierają nie ze swej choroby, ale z tej wielkiej i nieuleczalnej rany, braku pieniędzy. Na iluż poddaszach, zamiast wziąć, za wizytę, muszę jeszcze zostawić pięć franków na kominku!...
— Zacny pan Poulain!... rzekła pani Cibot. Ach, gdybyś pan miał szto tysięczy franków renty, jak mają niektóre kutwy w naszej dzielnicy, isztne Judasze z piekła rodem, byłbyś pan niby ten dobry Bóg na ziemi!
Lekarz, który, dzięki szacunkowi odźwiernych, zdołał sobie