Strona:PL Balzac - Kuzyn Pons.djvu/181

Ta strona została przepisana.

— Gdybyś pani mogła sprawić, aby Pons zażądał mojej porady, byłby to wielki krok naprzód.
— Spróbuję, odparła Cibotowa.
— Moja matuchno, rzekł Fraisier wciągając Cibotową z powrotem, ja dobrze znam pana Trognon; to rejent naszej dzielnicy. Jeżeli Pons nie ma rejenta, wspomnij mu pani o nim... postaraj się, aby go wezwał.
— Zrozumiano, odparła Cibotowa.
Wychodząc, odźwierna usłyszała szelest sukni i odgłos ciężkich kroków, które chciały być lekkie. Znalazłszy się sama na ulicy, uszedłszy kawałek drogi, odźwierna odzyskała swobodę umysłu. Mimo że konferencja ta wywarła na nią silny wpływ i że wciąż bała się mocno rusztowania, sądu, sędziów, powzięła bardzo naturalne postanowienie, które miało zażegnać głuchą walkę między nią a jej straszliwym doradcą.
— Ech, i na cóż mi, rzekła, brać jakichś wspólników? Zgarnąć co się da, a potem wezmę co mi ofiarują aby pilnować ich interesów...
Ta myśl, jak się okaże, miała przyspieszyć koniec nieszczęsnego artysty.
— I cóż, drogi panie Schmucke, rzekła Cibotowa wchodząc, jak się ma nasz ukochany chory?
Nietopsze, odparł Niemiec. Majadżyl dzałą nodz.
— Cóż mówił?
— Głupstwa! że chce mi zapisać cały majątek, pod warunkiem żebym nic nie sprzedawał... I płakał! Biedaczek! Aż mi się serce krajało...
— To przejdzie, moje złotko! rzekła odźwierna. Spóźniłam się ze śniadaniem, bo to już blisko dziewiąta, ale niech mnie pan nie łaje... Widzi pan, miałam wiele do czynienia... w waszych sprawach. Już nic nie mamy w kasie, wystarałam się o pieniądze...
— A jak? spytał pianista.
— A ciotka!