Strona:PL Balzac - Kuzyn Pons.djvu/218

Ta strona została skorygowana.

których nie sprzeda się ani za dziesięć lat; cena kupna zdwaja się procentem składanym. Ale zapłaciłbym gotówką.
— W sypialnym pokoju są witraże, emalje, miniatury, złote i srebrne tabakierki, zauważył Remonencq.
— Czy można je obejrzeć? spytał Fraisier.
— Zobaczę, czy dobrze śpi, odparła Cibotowa.
I, na znak odźwiernej, trzy ptaki drapieżne weszły.
— Tam są arcydzieła! rzekł wskazując na salon Magus, któremu drżał każdy włosek na brodzie, ale tu są bogactwa! I co za bogactwa! królowie nie mają nic piękniejszego w swoich skarbcach.
Oczy Remonencqa, rozpalone widokiem tabakierek, błyszczały jak karbunkuły. Fraisier, zimny jak wąż prężący się na ogonie, wyciągnął płaską głowę, w pozie w jakiej malarze malują Mefistofelesa.
Ci trzej rozmaici chciwcy, spragnieni złota jak djabli rosy niebieskiej, skierowali bezwiednie wzrok na posiadacza tylu bogactw, Pons bowiem ruszył się we śnie, jakby pod wpływem jakiegoś zwidzenia. Naraz, pod dotknięciem tych trzech szatańskich spojrzeń, chory otworzył oczy i wydał straszny krzyk:
— Złodzieje!... Są tutaj!... Ratunku!... Mordują mnie!
Najwidoczniej snuł dalej na jawie swój sen, usiadł na łóżku z oczami w słup, nie zdolny się ruszyć.
Magus i Remonencq dopadli drzwi, ale przykuły ich do miejsca te słowa:
— Magus tu!... Zdradzono mnie!...
Chory obudził się pod wpływem instynktu obrony swego skarbu: uczucie conajmmiej równe instynktowi zachowawczemu.
— Pani Cibot, kto jest ten pan? wołał drżąc na widok Fraisiera, który stał nieruchomy.
— Cóż u licha! nie mogłam go wyrzucić za drzwi, rzekła mrugając i dając znak Fraisierowi. Ten pan zgłosił się tu właśnie w imieniu famielji pańskiej...
Fraisier mimowolnym gestem wyraził podziw dla Cibotowej.