krajobraz który mają w naturalnej wielkości przed sobą; dalej owo zamiłowanie dociekań, które sprawia iż germański uczony przewędruje sto mil w swoich kamaszach, aby znaleźć prawdę, która spogląda nań śmiejąc się, przycupnięta u studni, pod jaśminem w dziedzińcu; wreszcie owa potrzeba użyczania głębokich znaczeń błahostkom... Z tej potrzeby zrodziły się owe niepojęte utwory Jana Pawła Richtera, literackie majaki Hoffmana i owe szaleństwa infolio, któremi Niemcy komplikują najprostsze kwestje, drążąc je jak przepaść, na której dnie znajduje się tylko Niemiec. Obaj katolicy, razem chodząc na mszę, dopełniali obowiązków religijnych, jak dzieci które nie mają nic do wyznania spowiednikowi. Wierzyli święcie, że muzyka, język niebios, jest dla myśli i uczuć tem, czem myśli i uczucia są dla mowy; rozprawiali bez końca o tym systemie, odpowiadając sobie wzajem orgiami muzyki, aby, jak czynią kochankowie, samym sobie udowodnić własne przekonania. Schmucke był w tym samym stopniu roztargniony w jakim Pons był uważny. O ile Pons był zbieraczem, Schmucke był marzycielem; zgłębiał piękności moralne jak tamten ocalał piękności materjalne. Pons oglądał i kupował porcelanową filiżankę, gdy Schmucke wycierał nos dumając nad jakimś motywem Rossiniego, Belliniego, Beethovena, Mozarta i szukając w świecie uczuć źródła frazy muzycznej lub odpowiedzi na nią. Schmucke, którego oszczędnościami gospodarowało roztargnienie, jak i Pons, rozrzutny przez swą namiętność, dochodzili obaj do tego samego wyniku: zero w sakiewce w dzień św. Sylwestra każdego roku.
Gdyby nie ta przyjaźń, zgryzoty byłyby może zjadły Ponsa; ale z chwilą gdy znalazł serce w które mógł przelać swoje, życie stało mu się znośne. Za pierwszym razem kiedy się wywnętrzył przed Schmuckem ze swych utrapień, poczciwy Niemiec poradził mu aby raczej żył, jak on, chlebem i serem, niż żeby miał zjadać obiady za które każą mu tak drogo płacić. Niestety! Pons nie śmiał wyznać Schmuckemu, że u niego serce jest w niezgodzie z żołądkiem, że żołądek czuje się dobrze z tem co mu rani serce, i że trzeba mu
Strona:PL Balzac - Kuzyn Pons.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.