Słysząc to, Schmucke skoczył z jednego końca stołu na drugi, ściągając obrus, nakrycie, karafkę i objął Ponsa uściskiem, który można porównać z połączeniem dwóch gazów mających z sobą powinowactwo chemiczne.
— Dzo sa żdżęździe! wykrzyknął.
— Pan będzie tu coodzień jadał obiad! rzekła z dumą rozczulona pani Cibot.
Nie znając wypadku, któremu zawdzięczała spełnienie swych marzeń, zacna pani Cibot zbiegła do swej izdebki. Weszła tak, jak Józefa[1] wchodzi na scenę w Wilhelmie Tellu. Rzuciła półmiski i talerze, wołając:
— Stary, biegnij po dwie małe czarne do kawiarni tureckiej, powiedz chłopcu że to dla mnie!
Następnie usiadła składając ręce na potężnych kolanach i, spoglądając przez okno na mur naprzeciw domu, rzekła:
— Dziś pójdę poradzić się pani Fontaine!...
Pani Fontaine kładła kabałę wszystkim kucharkom, pokojówkom, lokajom, odźwiernym etc., w całem Marais.
— Odkąd ci dwaj panowie zamieszkali u nas, złożyliśmy dwa tysiące franków do kasy. W ośm lat, to jest coś! Czy mam nic nie zarabiać na obiedzie pana Ponsa i przywiązać go do domu? Kura pani Fontaine powie mi to.
Nie widząc aby Pons i Schmucke mieli spadkobierców, od trzech lat blisko pani Cibot kołysała się nadzieją, że uzyska jakiś punkcik w testamencie swoich panów. Ta interesowna myśl wykiełkowała bardzo późno w jej wąsach, dotąd nieskazitelnie uczciwych, i zdwoiła jej gorliwość. Wychodząc codzień do znajomych, Pons uchronił się dotąd od zupełnego poddaństwa, w jakiem odźwierna pragnęła trzymać swoich panów. Koczujące życie starego zbieracza-trubadura płoszyło nieuchwytne zamiary owładnięcia nim, które bujały w mózgu pani Cibot i które, począwszy od tego obiadu,
- ↑ Kuzynka Bietka.