który ma ci zanieść ten list, czekam też odpowiedzi zawierającej twoje dalsze rozkazy. Czy przyjdziesz tu po mnie, czy ja mam się udać do Grenobli? Powiedz mi, co chcesz abym uczynił i bądź pewien zupełnego posłuszeństwa.
„Bądź zdrów, mój ojcze, przyjmij tysiączne wyrazy czułości od swego przywiązanego syna,
— Trzeba jechać, powiedział sobie major.
Kazał osiodłać konia i puścił się w drogę, w ów grudniowy poranek, kiedy to niebo jest zakryte szarą oponą, a wiatr nie jest dość silny aby rozpędzić mgłę, w której nagie drzewa i wilgotne domy tracą swą zwykłą fizjognomję. Cisza była martwa, bo bywa cisza rozgłośna. Gdy czas jest piękny, najlżejszy odgłos ma coś wesołego; ale gdy czas jest posępny, natura nie jest milcząca, lecz niema. Mgła, czepiając się drzew, zgęszczała się w krople, które spadały zwolna po liściach niby łzy. Wszelki dźwięk zamierał w powietrzu. Pułkownik Genestas, któremu serce ściskała myśl o śmierci oraz głęboki żal, dostrojony był do tego smutku natury. Mimowoli porównywał ów piękny wiosenny błękit i dolinę tak radosną w czasie pierwszej jego podróży, z melancholją ołowianego nieba, z temi górami odartemi ze swych szat, a nie przystrojonemi jeszcze w suknie ze śniegu, mające swój odrębny wdzięk. Naga ziemia jest to bolesny widok dla człowieka, który dąży do świeżego grobu; ma uczucie, że widzi ten grób wszędzie. Czarne jodły, które tu i ówdzie stroiły wierzchołki gór, przydawały jeszcze smutku obrazom, które wypeniały duszę oficera. Toteż, za każdym razem kiedy ogarniał okiem dolinę, mimowoli myślał o nieszczęściu jakie spadło na ten kanton, o pustce jaką tu zostawiła śmierć jednego człowieka. Niebawem major przybył do miejsca, w którem, w czasie pierwszej swojej podróży, pokrzepił się szklanką mleka. Widząc dym wznoszący się z chaty gdzie wychowywały się małe podrzutki, tem żywiej wspomniał